Jakoś nigdy specjalnie nie wierzyłem w zabobony, ale nie wiem czy nie zacznę...
A wszystko zaczęło się jakiś tydzień temu kiedy to jechałem sobie 74km/h na drodze, na której można jechać maksymalnie 40.
Nic nowego.
No może z wyjątkiem miśków, które akurat na tej trasie suszyły.
Po kilku dniach przyszedł polecony z pięknym zdjęciem mojego auta prującego 74 na godzinę.
Co było robić? Zabrałem polecony i pojechałem na komendę.
Musiałem jechać okrężnymi drogami, bo akurat teraz drogowcy wzięli się za trasę do Siechnicy i odcięli bezpośrednie połączenie.
Więc pojechałem przez Turów, a potem Ozorzyce i właśnie tam przebiegł mi przed autem czarny kot. Splunąłem przez lewe ramię, tak delikatnie żeby potem nie myć tapicerki i pojechałem dalej.
Minąłem kilka wiosek i dojechałem do Siechnicy, po której troszkę kluczyłem w poszukiwaniu komendy Straży Miejskiej.
I właśnie wtedy przed samochodem przebiegł mi drugi czarny kot. Oczywiście też splunąłem przez lewe ramię i pojechałem dalej. Nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, że to może mieć jakieś znaczenie.
Do pokoju na komendzie wszedłem z miną zbitego psa (cwaniakowanie zostawiłem ciemnej stronie W11).
Powiedziałem po co przyszedłem i pokazałem list. Funkcjonariusz był bardzo miły i raz, dwa załatwił sprawę. Powiedział, że według taryfikatora przekroczenie dozwolonej prędkości o 30-40km/h jest warte od 200 do 300 zeta. A z racji tego że przekroczyłem o 34 zaokrąglił w dół.
I tym właśnie sposobem zapłaciłem 200 złotych mandatu.
Po stówie od kota.
Pech, nie pech, ale koty swoje wiedziały ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz