Zabójcy i złodzieje
Zaczęło się ściemniać. Ulice Midgaru zaczęły zapominać tysiące stóp, które jeszcze dzisiaj udeptywały bruk. Latarnie rozświetlały ciemne zaułki ulic, placów i skwerów. W oknach kamienic zapaliły się pierwsze światła. Gwar ulic, który, jak co dzień osiągał niespotykaną moc, ucichł prawie zupełnie. Tylko w karczmach i zamtuzach słychać było muzykę, śpiewy, krzyki i śmiech kobiet i mężczyzn. Tam dzień, a raczej noc dopiero się zaczynała.
Zamtuz " Pod Rozbrykanym Jelonkiem " był zawsze pełny ludzi i innych nacji. O tym, że był to jeden z najgłośniejszych słychać było już przy bramach, a trudno stamtąd dorzucić kapeluszem do "Jelonka”, nawet przy dobrym wietrze.
W środku, dom rozkoszy cielesnych, prezentował się okazale. Na dębowej lakierowanej podłodze leżały kolorowe dywany tkane przez prawdziwych mistrzów. Na ścianach w kolorze łososiowym, wisiały wielkie tkane różnokolorowymi nićmi arrasy, przedstawiały kobiety i mężczyzn w różnych pozach.
Pod sufitem wisiał wielki kryształowy żyrandol, który rozświetlał pomieszczenie tysiącami małych światełek walczących ze sobą o miejsce na ścianie. Na wprost od wejścia ustawiona była niewielka scena, z dwiema złotymi kolumnami po bokach i z jedwabną kurtyną w kolorze szkarłatu. Na scenie, przy dźwiękach lutni, powolutku rozbierała się młoda, ciemnowłosa piękność. Przygrywało jej dwóch minstreli siedzących z boku sceny. Na lewo od wejścia stał kontuar a za nim na kilku szklanych półkach stały rozmaite trunki. Za kontuarem stał też dobrze ubrany barman. Z prawej strony wejścia znajdowały się schody prowadzące na piętro i niewielka galeryjkę z widokiem na sale. Na galerii było kilka ładnych kobiet oglądających klientów. W środku sali stało wiele okrągłych gustownie wykonanych stolików, przy których siedzieli goście i "personel". Pod galeryjką stało kilka zasłoniętych kotarami alków, z których słychać było śmiechy kobiet. W całej sali unosił się zapach orientalnych kadzideł i drogich perfum.
Przy stoliku stojącym najbliżej sceny, siedziała kobieta i mężczyzna. Mężczyzna miał rękę na temblaku. Był dobrze ubrany. Kobieta była elfką, piękną jak każda elfka. Miała długie ciemne włosy i delikatne dłonie. Na stoliku stały dwie butelki dobrego, mocnego wina.
- Wiesz co Meana vel Maliental ? - powiedział mężczyzna nalewając wino do kieliszków.
- Prosiłam cię tyle razy Martin, żebyś mówił do mnie Mea - odparła elfka - więcej nie poproszę.
- Nie jestem dzisiaj w nastroju - dodał - mam ochotę się urżnąć.
- Nic nowego - odparła.
- Życie to jedno wielkie gówno - mówił Martin - a muchy nad tym gównem to nieszczęścia, które czyhają na właściciela.
Martin zerknął na dziewczynę na scenie.
- Napijmy się - Martin podniósł kieliszek - za wszystkie jaskółki świata.
- Dlaczego za jaskółki? - zapytała.
- Bo zżerają muchy - odparł uśmiechając się prawie niezauważalnie.
Dziewczyna na scenie odsłoniła właśnie "parkę" wdzięków. Podniosła się wrzawa na sali, zagłuszając grających minstreli.
- Tak jak mówiłem życie to gówno - powtórzył.
- Chyba trochę przesadzasz - powiedziała Mea.
- Co ty wiesz o życiu, o prawdziwym życiu - odparł - siedzisz sobie w ciepłym pokoiku. Masz co jeść, masz gdzie spać, a że czasami śpisz z kimś obok... taki zawód.
- Ja, wyobraź sobie żyje z dnia na dzień - ciągnął - nigdy nie wiem, co będę robił jutro. Może jutro będę jadł w porządnej karczmie, a może nie będę jadł. Może jutro zginie mój kolejny przyjaciel, a może nie.
Mężczyzna nalał wina.
- Coś się stało ? - zapytała Mea.
- Coś się stało - odparł - ale to długa historia.
- Mamy całą noc - powiedziała - potrafię też słuchać, wyobraź sobie.
- Jak chcesz - odparł - i tak zebrało mi się na gadanie.
- Opowiem ci od początku - powiedział Martin - ale najpierw się napijmy.
Oboje napili się wina.
- Zaczęło się od tego jak Kalif przyjechał do Midgaru
...Było słoneczne popołudnie. Ulice miasta były zatłoczone. Przy straganach rozstawionych tu i ówdzie tłoczyli się klienci. Smarkateria ganiała po całej ulicy wrzeszcząc ile sił w płucach.
Kalif szedł od strony wschodniej bramy, na plecach nosił dwie szable. Ubrany był jak zwykle w skórzaną kurtkę i spodnie ze skóry. Szedł, ale wcale mu się nie śpieszyło. Po lewej stronie ulicy zauważył szyld z wielką rybą na talerzu. Bez wahania skierował się w stronę karczmy.
Karczma nie była duża, ludzi też nie było wielu. Kalif usiadł przy ławie w rogu karczmy, zdjął szable i zawołał karczmarza.
- Kalif! - zawołał jeden z gości.
Łowca odwrócił się w stronę dochodzącego głosu. Zobaczył mężczyznę mizernej postury o czarnych włosach i zadziornym wąsiku, ale ubranego dość przyzwoicie.
- Martin? - zapytał zaskoczony.
- Ile to już wody przelało się w kanałach? - odparł pytaniem Martin.
- Cholernie dużo - odpowiedział.
- Masz rację.
- Siadaj - powiedział łowca - zapraszam cię do mojego stołu.
- Karczmarzu! - zawołał Kalif - daj no tu z antałek piwa i jakąś rybkę, jeśli łaska.
- Już się robi mój panie - odpowiedział karczmarz i pobiegł do kuchni.
Martin pozbierał swoje manele i przysiadł się do stołu. Po kilku chwilach karczmarz przyniósł antałek, dwa kufle i rybki.
Martin rozlał trunek po kuflach. Wznieśli toast.
- Za nasze spotkanie - powiedział Kalif.
- Za nasze spotkanie.
Wypili do dna. Potem oboje obtarli usta rękawami koszuli.
- Co cię sprowadza do mojego miasta? - zapytał Martin.
- Jestem tylko przejazdem - powiedział - długo tu nie zabawie.
- A zatem mów, co u ciebie - odparł - gdzie byłeś, co robiłeś…
Rozmawiali tak długo. Kalif opowiadał o swoich podróżach, Martin o swoich przygodach w mieście.
Martin był złodziejem i do tego niezłym, jeżeli wierzyć w jego opowieści, nie ma zamka, którego by nie otworzył. W międzyczasie śmiali się, jedli i pili. Ludzie przychodzili, siadali, jedli, pili i wychodzili.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz