Szczur przebiegł po podłodze i zniknął gdzieś w stercie przegniłej słomy. Powietrze było aż gęste od wilgoci, smrodu i stęchlizny.
W celi panował półmrok, tylko niewielki promyk porannego słońca niechętnie wpadł do środka przez maleńki świetlik pod sufitem.
W celi, pod ścianą, na przeciwko drzwi, siedziały dwie osoby.
Mniejszy z nich miał zawadiacki wąsik pod nosem i spuchniętą gębę, a drugi miał długie włosy i szlag go trafiał.
- No to wpadliśmy - zaskomlał złodziej - zabiją nas.
- Najprawdopodobniej tak, jak nie dasz mi pomyśleć - odparł.
- Widzieliśmy zabójcę Sakii - powiedział - widzieliśmy kulę, przeczytałeś list.
- No, mają wystarczająco dużo powodów - rzekł i spojrzał na Martina - a my nawet nie wiemy, kim oni są.
- Gówno mnie to obchodzi - powiedział Martin.
- A mnie trochę bardziej - odparł.
- Nie chcę umierać, jestem jeszcze młody - mówił przez łzy - nie mam żony ani dzieci
- Ale mógłbym mieć - dodał szybko.
Z korytarza dobiegł odgłos kroków. Ktoś podszedł do drzwi, usłyszeli odgłos odsuwanego rygla. Drzwi otworzyły się na korytarz i stanął w nich ten sam wielki drab, którego widzieli w nocy.
Za nim stało jeszcze dwóch z kuszami.
- Wyłazić - powiedział wielki - tylko bez kawałów, bo pożałujecie.
Wielki wszedł z jednym kusznikiem do środka, a drugi został na korytarzu. Kalif posłusznie wstał i ruszył w kierunku wyjścia. Martin ruszył za nim. Łowca przepuścił go pierwszego przez drzwi. Przeszedł przez nie, błyskawicznie zatrzasnął za sobą.
- Zasuń rygiel!!! - krzyknął i skoczył w kierunku kusznika. Szczęknęła cięciwa.
Bełt świsnął Kalifowi koło głowy i poleciał w głąb korytarza. Poczuł bolesne pieczenie z boku głowy, ale nie wybiło go to z rytmu. Wpadł na strażnika i przewrócił go, uderzył go pięścią w twarz, a wstając kopnął go na pożegnanie
- Wiejemy - powiedział odwracając się do Martina.
Ucho krwawiło jak cholera, ale nie przeszkadzało mu to w niczym, no może poza tym, że słabiej słyszał, bo krew dostała się do środka.
Biegli długim dość szerokim korytarzem, oświetlanym przez pochodnie przytwierdzone do ścian.
Ściany były murowane z czerwonej cegły, miejscami tynkowane. Co krok mijali drzwi od jakiś cel.
- Otwieraj drzwi do cel! - krzyknął Kalif.
Martin długo się nie zastanawiał, podbiegł do najbliższych drzwi i odsunął zasuwę, potem następną i następną. Z cel za nimi zaczęli wychodzić więźniowie.
- Otwierajcie cele! - krzyknął do nich Martin.
Więźniowie z euforią zaczęli wybiegać z cel i otwierali kolejne cele.
W tym czasie Kalif z Martinem dobiegli do pomieszczenia strażników, które mieściło się na końcu korytarza. Było dość niewielkie pomieszczenie, naprzeciwko wejścia znajdowały schody prowadzące na górę. Zabrali ze stróżówki miecze i kuszę z kilkoma bełtami.
- Wiesz jak się z tego strzela? - zapytał łowca.
- Wiem, nie tylko potrafię kraść - odparł.
Wziął kuszę i bełty, naciągnął ją i zarepetował bełta. Kalif zakręcił młynka mieczami.
- No to idziemy - powiedział łowca. I poszli w górę schodów.
Za nimi szli więźniowie, trzymając w rękach, co popadnie; pochodnie, kawał żelaza, z rzadka jakiś miecz. Było ich około dwudziestu. Po kilkudziesięciu stopniach schody gwałtownie skręcały w lewo i kończyły się wielkimi okutymi drzwiami.
Kalif złapał za wielką żelazną klamkę i pociągnął. Drzwi nie ustąpiły.
- Cholera, zamknięte - powiedział.
- Może zapukamy? - zapytał Martin.
- W głowę się popukaj lepiej.
- Czekaj, czekaj może to nie głupi pomysł - dodał.
- Czekam, czekam - popatrzył w oczy Kalifa.
- Powiem, że prowadzę więźniów, a jak otworzą drzwi ty strzelisz do pierwszego, który się nawinie - powiedział - dasz radę?
- Postaram się - odparł podnosząc kuszę do ramienia - a co ty będziesz wtedy robił?
- Mam nadzieje, że kogoś zabiję, jak nie będzie nic lepszego do roboty - odparł, uśmiechając się.
Wziął głęboki wdech i zapukał.
- Czego? - odpowiedział ktoś zachrypniętym głosem.
- Prowadzę więźnia - powiedział zniżonym głosem Kalif.
- Właź - odpowiedział.
Trzasnął zamek w drzwiach i powoli zaczęły się one otwierać. Kalif z całej siły kopnął w drzwi, które z impetem się otworzyły, usłyszeli głośny huk i jęknięcie strażnika. Ich oczom ukazało się niewielkie pomieszczenie oświetlone przez pochodnie i niewielki kandelabr zwisający z sufitu. Po lewej przy ścianie stał stojak z bronią. Na środku sali stała zastawiona jadłem ława, przy której siedziało trzech strażników. Za ławą dostrzegł wąskie drzwi.
- Strzelaj! - krzyknął łowca i odskoczył w głąb sali.
- ALARM!!! - wydarł się jeden ze strażników.
Szczęknęła cięciwa i najbliższy z biesiadników osunął się na podłogę z bełtem sterczącym z piersi. Strażnicy cofnęli się za stół. W tym samym czasie Kalif wyciągnął dwa miecze ze stojaka i stanął z nimi w dłoniach. Popatrzył z pode łba na przeciwników i rzucił się na nich jak wygłodniały tygrys na kurczaki. Do salki w tym czasie wsypali się więźniowie i zajęli się strażnikiem leżącym za drzwiami.
Kalif obszedł stół z prawej i zaatakował strażnika mierząc w głowę. Strażnik sparował cios mieczem. Łowca wymierzył mu solidnego kopniaka w brzuch. Przeciwnik złożył się jak scyzoryk i wypuścił oręż i nie miał prawa uniknąć następnego ciosu i nie uniknął. Ostrze zagłębiło się w plecy ofiary. Drugi strażnik wykorzystał moment nieuwagi Kalifa i zamachem godnym górskiego trolla wymierzył cios w łowcę. Kalif błyskawicznie odbił cios drugim mieczem, aż iskry poleciały w powietrze razem z bronią. Wyszarpnął zakrwawiony miecz z pleców pierwszego strażnika i z impetem wbił go w brzuch napastnika. Strażnik jęknął i padł jak długi na podłogę. Więźniowie przestali okładać nieruchome już ciało odźwiernego. Kalif zobaczył Martina trzymającego się za rękę.
- A niech to szlag! - wrzasnął Martin trzymając się za ramie - dostałem !
- Dostał mieczem odbitym przez ciebie - jeden z więźniów odwrócił się do łowcy.
- Krew by to nagła zalała! - rzucił zdenerwowany - niech ktoś mu opatrzy tą ranę.
Kalif rozejrzał się po sali i podniósł drugi miecz. Koło niewielkich drewnianych drzwi na kołku wisiał pęk kluczy.
Zabrał je z haka i otworzył drzwi. Wąski korytarzyk prowadził na dziedziniec.
Rozpadało się jak cholera, małe potoki wody błądziły bez większego celu po brukowanym podwórzu otoczonym zabudowaniami. Po lewej stronie znajdowała się wielka brama, a na przeciwko stajnie.
Na dziedzińcu przywitało ich kilkunastu strażników z włóczniami i dwóch z kuszami.
- Jak się zacznie to uciekaj - szepnął Kalif do Martina - słyszysz?
- Słyszę - odszepnął.
Jeden ze strażników wyszedł dwa kroki przed szereg.
- Poddajcie się - powiedział - tak będzie dla was lepiej.
- Niewiele lepiej - dodał inny.
- Ale zawsze lepiej - dorzucił pierwszy kiwając głową.
- Po moim trupie - powiedział jeden z więźniów.
- To się da załatwić! - krzyknął strażnik stojący na przedzie.
Kalif ruszył pierwszy, a za nim ruszyła reszta. Szczęknęły kusze.
...- Pamiętaj to jest twój ostateczny test - powiedział starszy mężczyzna ubrany w dziwne powłóczyste szaty, trzymał w rękach łuk - jeżeli ci się nie uda to zginiesz, a co za tym idzie okaże się, że zmarnowałeś mój czas.
Stali na niewielkiej polance w środku lasu.
- Pamiętaj to jest impuls, musisz go tylko wyzwolić - starzec podniósł łuk, nałożył strzałę i naciągnął cięciwę, mierząc w Kalifa - nie można spowolnić czasu, to niemożliwe, ale można przyśpieszyć siebie. To potrafisz...
W mgnieniu oka wszystko dookoła Kalifa zwolniło. Krople deszczu prawie zamarły w bezruchu. Zobaczył jak dwa bełty zbliżają się do niego. Leciały szybko, ale nie dość szybko żeby nie mógł ich odbić i zrobił to o dziwo, odbijając je dwoma mieczami jednocześnie. Kalif spowolnił swoje odruchy. Świat momentalnie przyśpieszył.
Strażnicy pootwierali gęby i cofnęli się o kilka kroków.
- Brać go - powiedziała postać, która w tej chwili pojawiła się na niewielkim balkoniku na stajnią.
Strażnicy rzucili się na więźniów i Kalifa, Martin w tym czasie puścił się pędem w stronę bramy. Kalif uwijał się jak w ukropie parując, unikając i atakując z nieludzką zaciekłością.
Więźniowie jednak okazali się marnymi wojownikami. Część walczyła, ale większa część poszła w ślady Martina i rzuciła się do ucieczki.
Martin za bramą odwrócił się jeszcze i zobaczył, że strażnicy zaczęli zyskiwać przewagę.
Za bramą rozciągał się las skąpany w strugach deszczu nieprzerwanie padającego od niewiadomo, kiedy. Po chwili po Martinie nie zostało ani śladu...
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz