28 listopada 2008

Literacko - "Zabójcy i złodzieje" cz V

W sali było prawie ciemno. Przez szpary w okiennicach ostrożnie wdzierał się świt. Tylko przy jednym stoliku paliły się świeczki, a właściwie dopalały się.
Przy stoliku tym siedział Martin z ręką na temblaku i Mea słuchająca jego opowieści.
- Stojąc na skraju lasu, chciałem wrócić - powiedział złodziej - ale bałem się, że mnie zabiją, a zabili pewnie Kalifa, nie mógł tego przeżyć. Rzucili się na niego jak wilki z tymi swoimi włóczniami.
- Dotarłem w końcu do Midgaru i udałem się do medyka - ciągnął - żeby opatrzył mi rany, ale cały czas myślałem o nim i o tym czy dobrze zrobiłem zostawiając go tam.
- Z tego, co mówisz wynika, że potrafi zadbać o siebie - odpowiedziała ciepłym głosem - może udało mu się jakoś wybrnąć z opresji.
- To graniczyłoby z cudem - odparł, a iskierka nadziei zaświeciła się małym blaskiem w duszy.
- Cuda się zdarzają - dodała nachylając się nad stolikiem.
Pocałowała go w czoło.
- Jestem zmęczona - powiedziała wstając - idę się położyć.
- Ja też już pójdę - odrzekł - co tu będę tak sam siedział.

Martin otworzył drzwi do swojego mieszkanka i wszedł do środka. Promienie słońca leniwie wdzierały się do mieszkania. Ktoś stał przy oknie.
- Kto tu jest? - zapytał niepewnym głosem.
Postać powoli podeszła do stolika. Był to Kalif. Na twarzy miał kilka siniaków i paskudną ranę na policzku.
- Żyjesz? - zapytał wystraszony.
- Żyje.
- Nieźle oberwałeś.
Kalif usiadł przy stole.
- Było ich za dużo, a połowa tego motłochu, co ich wypuściliśmy rozpierzchła się w jednej chwili, a druga poległa i zostałem sam - zacisnął zęby i pomasował się po policzku.
- To cud, że żyjesz.
- Chyba masz rację - Kalif wstał i rozejrzał się po pokoju - masz tu jeszcze moje rzeczy?
- Zaraz sprawdzę - wstał i pobiegł do drugiego pokoju.
Po chwili wrócił taszcząc szable, pasy i torbę.
- Chyba wszystko jest - powiedział.
Kalif założył pasy z szablami i pas z nożami, pogrzebał trochę w torbie i wyciągnął niewielki kawałek szmatki i zaczął czyścić szable.
- Jak ci się udało przeżyć? - zapytał siadając przy stole.
- Opowiem ci jak było, ale przynieś coś do picia.
Martin skoczył do drugiego pokoiku i przyniósł butle wina i kubki, usiadł przy stole i nalał wina.
- No to mów.
- Jak uciekłeś, jeszcze przez chwilę dawaliśmy sobie radę, ale potem zaczęli spychać nas w stronę muru - pociągnął z kubka - więźniowie powoli ginęli dźgani włóczniami. Potem dostałem czymś w twarz i straciłem przytomność.
- Chyba od tego masz tą szramę - Martin pomasował bolące ramie.
- Możliwe - powiedział, odłożył szablę na stół i wyciągnął drugą z pochwy.
- Paskudna sprawa - zapatrzył się na ranę - co było dalej?
- Obudziłem się jasnym, niedużym pomieszczeniu przywiązany do krzesła. W sali oprócz mnie była jeszcze jedna osoba. To był facet, krótko przystrzyżony o ostrych rysach twarzy, ubrany był w dziwny strój; białą luźną koszulę i czarne chyba jedwabne spodnie, za szerokim czarnym, skórzanym pasem zatkniętą miał długą katanę w misternie wykonanej pochwie. Na ramionach narzuconą miał czerwoną pelerynę ze stojącym kołnierzem, sięgającą do samej podłogi, zapinaną pod szyją na złoty łańcuch. Na pelerynie miał dziwny znak, chyba symbol Diakonów.
Kalif upił kilka łuków wina.
- Mężczyzna wyglądał bardzo dostojnie i groźnie - łowca wstał od stołu i podszedł do okna - powiedział, że już dawno bym nie żył, ale jestem mu potrzebny. Wiedział, że znaleźliśmy dziwną kulę. Nazywał ją "przekaźnikiem". Za pomocą tego przekaźnika byli w stanie zlokalizować miejsce naszego pobytu, nie wiem jak to możliwe. Pytał, dlaczego zabiliśmy Sakie. Kiedy powiedziałem mu, że to nie my ją zabiliśmy nie chciał mi wierzyć. Potem wysondował mi umysł, cholernie to nieprzyjemne, mdli mnie na samą myśl.
- W końcu powiedział, że daruje mi życie, jeżeli dowiem się na czyje polecenie zabili Sakie - popatrzył na Martina - a przy okazji mogę się nie krępować i zarżnąć tego, który ją zabił.
- Mam się z nim później spotkać - dodał - jak się czegoś dowiem.
- To znaczy, że ona - przyciszył głos Martin - naprawdę była szpiegiem.
- Na to wygląda - Kalif skończył czyścić szablę i zabrał się za noże.
- Nigdy bym nie podejrzewał.
Kalif podszedł do stołu, usiadł, pociągnął kilka łyków.
- Dlaczego nie uciekniesz? - złodziej zapytał ale chyba znał odpowiedz.
- Jeżeli teraz uciekną to już zawszę będę musiał uciekać - zapatrzył się w stół - jeżeli spróbuje ucieczki, to każdy łowca, hulaka i cholera wie kto jeszcze, będzie wiedział jak wyglądam i ile płacą za moją głowę. Ten gość to Mortyfikator Diakonów, zabójca na usługach Kardynała. Ma władzę i pieniądze.
- Na rany bogów! - prawie podskoczył - nikt jeszcze nie przeżył spotkania z Mortyfikatorem, podobno w walce jest niezrównany i zna tajniki magii. Jest niepokonany.
- Też tak słyszałem.
- Ale zaraz, zaraz - wstał i zaczął chodzić po pokoju - jeżeli jest taki niepokonany i w ogóle nikt mu nie może podskoczyć, to po jaką cholerę ty jesteś mu potrzebny?
- Szczerze powiedziawszy to nie mam pojęcia - zrobił dziwną minę - ale on powiedział, że ma w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie. A poza tym są inne powody, o których nie muszę nic wiedzieć.
- Wydaje mi się, że coś go łączyło z Sakią - Kalif popatrzył na Martina , który wykonał kilka szybkich ruchów biodrami - chyba nie tylko to.
- Co może być więcej? - zdziwił się złodziej.
- Chyba jakieś uczucie.
- Nie żartuj Mortyfikator nie ma serca, a jeżeli już to z kamienia.
- Jakoś dziwnie się o niej wyrażał, tak ciepło. Zresztą wydaje mi się, że to jest bardziej prywatna sprawa niż oficjalne zlecenie. Na pewno nie chce, żeby ktoś się dowiedział o jego romansie. Reputacja poleciałaby mu na pysk jak nic.
- Jak masz znaleźć tego zabójcę?
- Tego właśnie mi nie powiedział - napił się wina, odłożył noże i schował szmatkę do torby.
- I co masz zamiar zrobić?
- Wpadłem na pomysł, żeby zapytać Grega, on powinien wiedzieć, kogo wpuścił do gabinetu szefowej.
- Jeżeli ten ktoś nie przyszedł tak jak my wyszliśmy.
- Racja.
Martin podszedł do łóżka stojącego pod oknem i położył się.
- Muszę się położyć, jestem zmęczony - nakrył się pledem - tobie też przydałoby się trochę snu. Rano i tak nie dobudzisz Grega.
- Masz rację - Kalif poszedł do drugiego pokoju.

Było późne popołudnie, w pokoju było duszno. Martin obudził się pierwszy.
- Wstawaj chłopie - szturchnął Kalifa - bo ci oczy zgniją do tego spania.
Łowca podniósł się z barłogu, pozbierał swoje manele i broń.
- Może coś zjedzmy przed wizytą u Grega - powiedział Martin i poprawił opatrunek.
- Pójdziesz ze mną? - zapytał łowca.
- No jasne, ja cię w to wplątałem i pomogę ci się z tego wyplątać - odparł i skierował się do wyjścia - a teraz chodźmy, zgłodniałem od tego spania.
- Faktycznie burczy mi w brzuchu - odparł Kalif.
Zeszli na dół do karczmy, która znajdowała się na parterze. Stali bywalcy siedzieli już na swoich miejscach. Nowi goście tłoczyli się przy barze w oczekiwaniu na swoje zamówienia.
Martin z Kalifem usiedli w rogu i zjedli porządny obiad, zapili to wszystko piwem.
Kalif zapłacił za posiłek i wyszli z karczmy.

cdn.

27 listopada 2008

Literacko - "Zabójcy i złodzieje" cz IV

Szczur przebiegł po podłodze i zniknął gdzieś w stercie przegniłej słomy. Powietrze było aż gęste od wilgoci, smrodu i stęchlizny.
W celi panował półmrok, tylko niewielki promyk porannego słońca niechętnie wpadł do środka przez maleńki świetlik pod sufitem.
W celi, pod ścianą, na przeciwko drzwi, siedziały dwie osoby.
Mniejszy z nich miał zawadiacki wąsik pod nosem i spuchniętą gębę, a drugi miał długie włosy i szlag go trafiał.
- No to wpadliśmy - zaskomlał złodziej - zabiją nas.
- Najprawdopodobniej tak, jak nie dasz mi pomyśleć - odparł.
- Widzieliśmy zabójcę Sakii - powiedział - widzieliśmy kulę, przeczytałeś list.
- No, mają wystarczająco dużo powodów - rzekł i spojrzał na Martina - a my nawet nie wiemy, kim oni są.
- Gówno mnie to obchodzi - powiedział Martin.
- A mnie trochę bardziej - odparł.
- Nie chcę umierać, jestem jeszcze młody - mówił przez łzy - nie mam żony ani dzieci
- Ale mógłbym mieć - dodał szybko.
Z korytarza dobiegł odgłos kroków. Ktoś podszedł do drzwi, usłyszeli odgłos odsuwanego rygla. Drzwi otworzyły się na korytarz i stanął w nich ten sam wielki drab, którego widzieli w nocy.
Za nim stało jeszcze dwóch z kuszami.
- Wyłazić - powiedział wielki - tylko bez kawałów, bo pożałujecie.
Wielki wszedł z jednym kusznikiem do środka, a drugi został na korytarzu. Kalif posłusznie wstał i ruszył w kierunku wyjścia. Martin ruszył za nim. Łowca przepuścił go pierwszego przez drzwi. Przeszedł przez nie, błyskawicznie zatrzasnął za sobą.
- Zasuń rygiel!!! - krzyknął i skoczył w kierunku kusznika. Szczęknęła cięciwa.
Bełt świsnął Kalifowi koło głowy i poleciał w głąb korytarza. Poczuł bolesne pieczenie z boku głowy, ale nie wybiło go to z rytmu. Wpadł na strażnika i przewrócił go, uderzył go pięścią w twarz, a wstając kopnął go na pożegnanie
- Wiejemy - powiedział odwracając się do Martina.
Ucho krwawiło jak cholera, ale nie przeszkadzało mu to w niczym, no może poza tym, że słabiej słyszał, bo krew dostała się do środka.
Biegli długim dość szerokim korytarzem, oświetlanym przez pochodnie przytwierdzone do ścian.
Ściany były murowane z czerwonej cegły, miejscami tynkowane. Co krok mijali drzwi od jakiś cel.
- Otwieraj drzwi do cel! - krzyknął Kalif.
Martin długo się nie zastanawiał, podbiegł do najbliższych drzwi i odsunął zasuwę, potem następną i następną. Z cel za nimi zaczęli wychodzić więźniowie.
- Otwierajcie cele! - krzyknął do nich Martin.
Więźniowie z euforią zaczęli wybiegać z cel i otwierali kolejne cele.
W tym czasie Kalif z Martinem dobiegli do pomieszczenia strażników, które mieściło się na końcu korytarza. Było dość niewielkie pomieszczenie, naprzeciwko wejścia znajdowały schody prowadzące na górę. Zabrali ze stróżówki miecze i kuszę z kilkoma bełtami.
- Wiesz jak się z tego strzela? - zapytał łowca.
- Wiem, nie tylko potrafię kraść - odparł.
Wziął kuszę i bełty, naciągnął ją i zarepetował bełta. Kalif zakręcił młynka mieczami.
- No to idziemy - powiedział łowca. I poszli w górę schodów.
Za nimi szli więźniowie, trzymając w rękach, co popadnie; pochodnie, kawał żelaza, z rzadka jakiś miecz. Było ich około dwudziestu. Po kilkudziesięciu stopniach schody gwałtownie skręcały w lewo i kończyły się wielkimi okutymi drzwiami.
Kalif złapał za wielką żelazną klamkę i pociągnął. Drzwi nie ustąpiły.
- Cholera, zamknięte - powiedział.
- Może zapukamy? - zapytał Martin.
- W głowę się popukaj lepiej.
- Czekaj, czekaj może to nie głupi pomysł - dodał.
- Czekam, czekam - popatrzył w oczy Kalifa.
- Powiem, że prowadzę więźniów, a jak otworzą drzwi ty strzelisz do pierwszego, który się nawinie - powiedział - dasz radę?
- Postaram się - odparł podnosząc kuszę do ramienia - a co ty będziesz wtedy robił?
- Mam nadzieje, że kogoś zabiję, jak nie będzie nic lepszego do roboty - odparł, uśmiechając się.
Wziął głęboki wdech i zapukał.
- Czego? - odpowiedział ktoś zachrypniętym głosem.
- Prowadzę więźnia - powiedział zniżonym głosem Kalif.
- Właź - odpowiedział.
Trzasnął zamek w drzwiach i powoli zaczęły się one otwierać. Kalif z całej siły kopnął w drzwi, które z impetem się otworzyły, usłyszeli głośny huk i jęknięcie strażnika. Ich oczom ukazało się niewielkie pomieszczenie oświetlone przez pochodnie i niewielki kandelabr zwisający z sufitu. Po lewej przy ścianie stał stojak z bronią. Na środku sali stała zastawiona jadłem ława, przy której siedziało trzech strażników. Za ławą dostrzegł wąskie drzwi.
- Strzelaj! - krzyknął łowca i odskoczył w głąb sali.
- ALARM!!! - wydarł się jeden ze strażników.
Szczęknęła cięciwa i najbliższy z biesiadników osunął się na podłogę z bełtem sterczącym z piersi. Strażnicy cofnęli się za stół. W tym samym czasie Kalif wyciągnął dwa miecze ze stojaka i stanął z nimi w dłoniach. Popatrzył z pode łba na przeciwników i rzucił się na nich jak wygłodniały tygrys na kurczaki. Do salki w tym czasie wsypali się więźniowie i zajęli się strażnikiem leżącym za drzwiami.
Kalif obszedł stół z prawej i zaatakował strażnika mierząc w głowę. Strażnik sparował cios mieczem. Łowca wymierzył mu solidnego kopniaka w brzuch. Przeciwnik złożył się jak scyzoryk i wypuścił oręż i nie miał prawa uniknąć następnego ciosu i nie uniknął. Ostrze zagłębiło się w plecy ofiary. Drugi strażnik wykorzystał moment nieuwagi Kalifa i zamachem godnym górskiego trolla wymierzył cios w łowcę. Kalif błyskawicznie odbił cios drugim mieczem, aż iskry poleciały w powietrze razem z bronią. Wyszarpnął zakrwawiony miecz z pleców pierwszego strażnika i z impetem wbił go w brzuch napastnika. Strażnik jęknął i padł jak długi na podłogę. Więźniowie przestali okładać nieruchome już ciało odźwiernego. Kalif zobaczył Martina trzymającego się za rękę.
- A niech to szlag! - wrzasnął Martin trzymając się za ramie - dostałem !
- Dostał mieczem odbitym przez ciebie - jeden z więźniów odwrócił się do łowcy.
- Krew by to nagła zalała! - rzucił zdenerwowany - niech ktoś mu opatrzy tą ranę.
Kalif rozejrzał się po sali i podniósł drugi miecz. Koło niewielkich drewnianych drzwi na kołku wisiał pęk kluczy.
Zabrał je z haka i otworzył drzwi. Wąski korytarzyk prowadził na dziedziniec.
Rozpadało się jak cholera, małe potoki wody błądziły bez większego celu po brukowanym podwórzu otoczonym zabudowaniami. Po lewej stronie znajdowała się wielka brama, a na przeciwko stajnie.
Na dziedzińcu przywitało ich kilkunastu strażników z włóczniami i dwóch z kuszami.
- Jak się zacznie to uciekaj - szepnął Kalif do Martina - słyszysz?
- Słyszę - odszepnął.
Jeden ze strażników wyszedł dwa kroki przed szereg.
- Poddajcie się - powiedział - tak będzie dla was lepiej.
- Niewiele lepiej - dodał inny.
- Ale zawsze lepiej - dorzucił pierwszy kiwając głową.
- Po moim trupie - powiedział jeden z więźniów.
- To się da załatwić! - krzyknął strażnik stojący na przedzie.
Kalif ruszył pierwszy, a za nim ruszyła reszta. Szczęknęły kusze.

...- Pamiętaj to jest twój ostateczny test - powiedział starszy mężczyzna ubrany w dziwne powłóczyste szaty, trzymał w rękach łuk - jeżeli ci się nie uda to zginiesz, a co za tym idzie okaże się, że zmarnowałeś mój czas.
Stali na niewielkiej polance w środku lasu.
- Pamiętaj to jest impuls, musisz go tylko wyzwolić - starzec podniósł łuk, nałożył strzałę i naciągnął cięciwę, mierząc w Kalifa - nie można spowolnić czasu, to niemożliwe, ale można przyśpieszyć siebie. To potrafisz...

W mgnieniu oka wszystko dookoła Kalifa zwolniło. Krople deszczu prawie zamarły w bezruchu. Zobaczył jak dwa bełty zbliżają się do niego. Leciały szybko, ale nie dość szybko żeby nie mógł ich odbić i zrobił to o dziwo, odbijając je dwoma mieczami jednocześnie. Kalif spowolnił swoje odruchy. Świat momentalnie przyśpieszył.
Strażnicy pootwierali gęby i cofnęli się o kilka kroków.
- Brać go - powiedziała postać, która w tej chwili pojawiła się na niewielkim balkoniku na stajnią.
Strażnicy rzucili się na więźniów i Kalifa, Martin w tym czasie puścił się pędem w stronę bramy. Kalif uwijał się jak w ukropie parując, unikając i atakując z nieludzką zaciekłością.
Więźniowie jednak okazali się marnymi wojownikami. Część walczyła, ale większa część poszła w ślady Martina i rzuciła się do ucieczki.
Martin za bramą odwrócił się jeszcze i zobaczył, że strażnicy zaczęli zyskiwać przewagę.
Za bramą rozciągał się las skąpany w strugach deszczu nieprzerwanie padającego od niewiadomo, kiedy. Po chwili po Martinie nie zostało ani śladu...

cdn.

25 listopada 2008

Literacko - "Zabójcy i złodzieje" cz III

Martin mieszkał w dzielnicy portowej. Było już bardzo późno, kiedy dotarli do jego mieszkania.
- Cholera, co się dzieje, kto to był - powiedział zdenerwowany Martin - co ona takiego zrobiła.
- Może dowiemy się czegoś z listu, który znalazłem w tubie? - zapytał Kalif.
- Przyniosę wino - powiedział.
Kalif wyciągnął list i zaczął czytać. Z tuby wyleciała też kula wielkości pięści z kolorowymi nitkami w środku.
Po kilku chwilach przyszedł Martin niosąc ze sobą antałek wina, kubki, chleb i smalec. Usiedli przy niewielkim drewnianym stoliku. Kalif nalał wina i zabrali się za jedzenie.
- Znalazłem też dziwny kamień w tubie - powiedział łowca - wygląda jak kula i ma w środku dziwne kolorowe nitki.
- Pokaż - powiedział i wziął kulę do ręki - trochę się znam na błyskotkach.
Martin wziął do ręki dziwny klejnot i zaczął go oglądać.
- Z tego listu wynika, że twoja znajoma była szpiegiem - Kalif podniósł wzrok na kompana.
- To niemożliwe - odparł - Sakia nie mogłabyś szpiegiem.
- Pracowała dla Diakonów - dodał łowca
- O bogowie to niemożliwe - powiedział ściszonym głosem.
- Napijmy się - Kalif nalał wina do kubków - niech jej ziemia lekką będzie.
Wznieśli toast i wypili. Kalif prawie się zadławił, kiedy zobaczył, że klejnot zaczyna migotać a po kolorowych nitkach w środku kuli przemieszczają się malutkie iskierki.
- BZZZZ, BZZZZ - odgłos wydobył się z kryształu i brzmiał jak tarcie pilnikiem kowadła.
- BĘDZIE PRZEKAZ - kula zaświeciła niebieskim światłem - PODAJ HASŁO.
- Hasło? - oboje zrobili głupie miny - jakie hasło?
- SAKIA RUSZ SWOJĄ ŚLICZNĄ DUPKĘ - zaskrzeczała kula - SŁYSZYSZ MNIE?
Oboje jak zaczarowani siedzieli i wpatrywali się w kulę.
- CO SIĘ TAM DO CHOLERY DZIEJE? - kula zamigotała, zmieniła kolor na zielony.
Nad kulą zmaterializowało się niewielkie oko. Kalif i Martin pootwierali gęby ze zdziwienia.
- KIM JESTEŚCIE!?! - kula zmieniła kolor na czerwony - GDZIE SAKIA???
- Sakia nie żyje - powiedział drżącym głosem Martin.
- I WY TEŻ DŁUGO NIE POŻYJECIE!!! - kula zrobiła się tak jasna, że musieli zasłonić oczy dłońmi, po czym blask zgasł.
- Co to było? - zapytał Kalif
- Chyba jakiś przekaz - odparł Martin - cholera wie.
Kalif wsadził klejnot do tuby a list spalił nad świeczką.
- Musimy się tego pozbyć - powiedział
- Jutro utopimy to w rzece, a na razie musimy się wyspać.


Ktoś był w pokoju, Kalif obudził się, ale nie otwierał oczu. Czekał aż intruz zrobi krok w jego stronę.
W pokoju było ciemno, tylko blask księżyca wpadający przez okno oświetlał pomieszczenie bladą poświatą.
Usłyszał delikatne skrzypnięcie podłogi przy łóżku.
- Kalif uważaj! - krzyknął Martin trzymany przez wielkiego draba.
Otworzył oczy i zerwał z siebie kołdrę, po czym kopnął postać, która pochylała się nad nim. Intruz zatoczył się i cofnął w stronę okna. Łowca zerwał się na równe nogi, błyskawicznie podbiegł do napastnika, obrócił się i z niewiarygodną prędkością kopnął postać w twarz.
Intruz wyleciał przez okno razem z kawałkami szkła i odbił się od muru na przeciwko, po czym z fragmentami tynku wylądował z hukiem na uliczce.
- Nie ruszaj się, albo ten zginie - powiedział duży, trzymając wielkimi łapami szyję Martina.
Zza wielkiego draba wyszła niewielka zakapturzona postać i stanęła naprzeciw łowcy.
- Niezły popis - powiedziała postać kobiecym głosem - ale wystarczy tej kopaniny.
- Czego od nas chcecie? - zapytał Kalif patrząc, to na kobietę, to na wielkiego.
Kobieta zdjęła kaptur i popatrzyła na Kalifa. Miała białe włosy, które sięgały jej za ramiona.
- Dowiesz się w swoim czasie - powiedziała kobieta.
Uniosła ręce do góry i wyszeptała kilka słów. Kalif poczuł się senny, zatoczył się i upadł.
A potem zasnął.

cdn.

Tapeta na nowy tydzień (48)


Rozdzielczość: 1280x800

Dowcip z górnej półki (3)

Uczeni z UNESCO postanowili sprawdzic, który naród ma najsilniejsze
geny. Wzieli Amerykanina, Francuza i Gruzina, wpakowali do kontenerów i
kazdemu wsadzili malpe.
- Kto zrobi wiecej dzieci - ma najsilniejsze geny i wygrywa!
Po trzech latach otwieraja kontenery i patrza: Amerykanin - trójka
dzieciaków, Francuz - dwójka, a u Gruzina - jedno.
- Cos slabiutko, Gruzinie, slabiusienko... - smieja sie naukowcy z UNESCO.
- Bo mi zescie, sukinkoty, samczyka dali!

21 listopada 2008

Literacko - "Zabójcy i złodzieje" cz II

Zaczęło się ściemniać. W karczmie zapłonęły kaganki, lampy i świece.
- Wiele widziałeś w życiu - powiedział złodziej - ale są w mieście miejsca, których próżno szukać na trakcie.
- Czego to nie ma na trakcie, a można spotkać w mieście? - zapytał łowca.
- Zamtuzów mój przyjacielu - odparł - zapraszam cię do jednego z nich. Moja dobra znajoma jest właścicielką tego przybytku. Kupuje ode mnie wiele rzeczy, które, że tak powiem bogowie mi zsyłają w przypływie swej wielkoduszności.
- Ależ ty łżesz - powiedział Kalif - jak pies.
- To, co, idziesz, czy nie?
- Pewnie! - odparł - to tak jakbyś zaproponował głodnemu strawę, a on by odpowiedział, że nie je na pusty żołądek.
Pozbierali swoje rzeczy. Kalif zapłacił karczmarzowi i wyszli.

Na zewnątrz było już ciemno. Bezchmurne niebo rozświetlone było tysiącami gwiazd. A ulice Midgary dziesiątkami latarń.
Ulice miasta świeciły pustkami. Patrole straży miejskiej kręciły się po ulicach bez wyraźnego celu.
Dom uciech cielesnych mieścił się w dzielnicy kupieckiej. Po zmroku tylko osoby z glejtem mogły wejść do tej dzielnicy.
Przy wejściu do dzielnicy zatrzymali ich strażnicy, sprawdzili glejt i puścili dalej. Po kilku jeszcze krokach dotarli pod bramkę. Ogrodzenie zrobione było z grubych, wysokich na 10 stóp, metalowych prętów splecionych ze sobą na wzór spirali, na szczycie spirala rozdzielała się na cztery osobne pręty wygięte w górę i zakończone szpikulcami, które skutecznie odstraszały nieproszonych gości. Za ogrodzeniem rósł wysoki misternie przystrzyżony żywopłot.
Przy furtce stał wysoki gruby pręt, na którym wisiał dzwonek.
Martin podszedł do furtki i pociągnął za łańcuszek. Po chwili, zaalarmowany brzmieniem dzwonka odźwierny, podszedł do furtki. Odźwierny był wielkim człowiekiem, wyższym od Kalifa o głowę. Ubrany był w czarną nabijaną ćwiekami kamizelkę i spodnie z ciemnego materiału. Ramiona miał wielkie jak konary dębu. Musiał być silny jak tur.
- Pan Martin ! - powiedział i otworzył furtkę - zapraszam do środka.
- Witaj Greg - odparł Martin - to jest mój przyjaciel, ręczę za niego.
- Oczywiście - powiedział i zamknął furtkę wielkim kluczem - proszę, proszę.
Dom przedstawiał się okazale. Był to dwupiętrowy budynek, bardziej przypominający dworek szlachecki niż zwykły dom kupiecki. Przed wejściem znajdowały się marmurowe schody i spadzisty daszek, podpierany przez dwie kolumny z białego marmuru. Okna były wysokie zakończone łukiem, każde okno miało okiennice dopasowane do wielkości i kształtu okna. Drzwi a raczej wrota były zrobione z malowanego na czarno drzewa z metalowymi okuciami i zawiasami o kształcie płomieni w kolorze srebrnym. W środku dom prezentował się jeszcze lepiej. Podłoga wyłożona była wielkimi marmurowymi kaflami, ciemnymi i jasnymi na przemian. Na wprost wejścia stały wielkie pięknie rzeźbione, drewniane schody prowadzące na galerię, która otaczała holl. Schody na wysokości półpiętra rozwidlały się na dwie strony i łączyły się z galerią po lewej i prawej stronie.
Nad schodami za balustradą galeryjki wisiał wielki obraz w złoconej ramie przedstawiający scenę polowania na lisy.
Weszli po schodach. Odźwierny został przy drzwiach.
- Przedstawię cię Sakii - powiedział Martin - to właścicielka tego przybytku.
Martin miał zamiar znowu coś powiedzieć, kiedy nagle usłyszeli krzyk kobiety.
- To z pokoju Sakii ! - krzyknął Martin i pobiegł w tamtą stronę. Kalif długo się nie zastanawiał i pobiegł za kompanem. Po chwili byli już pod drzwiami do gabinetu właścicielki. Wpadli oboje do środka i zobaczyli kobietę leżącą na podłodze i mężczyznę uciekającego w stronę okna. Kalif w mgnieniu oka wydobył nóż z pasa na piersi i rzucił w uciekającego. Mężczyzna zajęczał, wypuścił coś z ręki i wielkim rabanem wyskoczył przez okno.
- Kurwa mać! - zaklął łowca - nigdy nie chybiam.
Kalif podbiegł do okna i zobaczył jak na trawniku pojawia się owalny jaskrawy portal, oświetlający część ogrodu. Napastnik skoczył weń i zniknął. Potem portal ściemniał i rozpłynął się w powietrzu.
- Ona nie żyje - powiedział ściszonym głosem Martin.
Leżała niedaleko wielkiego biurka, na dywanie. Ubrana w biały szlafrok z kołnierzem z białych lisów. Miała podcięte gardło i kilka ran na całym ciele.
Drzwi wyleciały z hukiem z zawiasów, lądując niedaleko Kalifa, w futrynie stał Greg.
- Co się stało mojej pani? - zapytał Greg i złapał się za głowę.
- Zamordowali ją - powiedział cicho Martin.
Greg ze łzami w oczach podniósł ciało Sakii i wyniósł je z gabinetu.
Kalif podniósł z pod okna niewielką tubę ze skóry.
- Lepiej się stąd wynośmy - powiedział Kalif - zaraz tu będzie pełno strażników.
- Masz rację - odparł - ale nie frontowym wejściem. Znam tajne wyjście z gabinetu.
Martin podszedł do niewielkiej rzeźby, przedstawiającej nagą kobietę, stojącą na małym stoliku pod ścianą. Przekręcił główkę, usłyszeli ciche stuknięcie i za rzeźbą otworzyły się drzwi. Kalif zabrał świeczkę ze świecznika na biurku i zniknął w przejściu.

cdn

19 listopada 2008

Plastycznie


Planuje zamieszczać tu swoje rysunki, na tą chwilę chikita.
Patrząc z perspektywy czasu, trochę mnie musiało ponieść jak rysowałem ręce, bo jakieś takie toporne wyszły. I bioderko niczego sobie ;)
Ale za to z twarzy nawet taka sobie.
Jak ten czas leci, pamiętam jak to rysowałem, a to było 5 lat temu.

Literacko - "Zabójcy i złodzieje" cz I

Opowiadanie mojego autorstwa. Miłego czytania

Zabójcy i złodzieje

Zaczęło się ściemniać. Ulice Midgaru zaczęły zapominać tysiące stóp, które jeszcze dzisiaj udeptywały bruk. Latarnie rozświetlały ciemne zaułki ulic, placów i skwerów. W oknach kamienic zapaliły się pierwsze światła. Gwar ulic, który, jak co dzień osiągał niespotykaną moc, ucichł prawie zupełnie. Tylko w karczmach i zamtuzach słychać było muzykę, śpiewy, krzyki i śmiech kobiet i mężczyzn. Tam dzień, a raczej noc dopiero się zaczynała.

Zamtuz " Pod Rozbrykanym Jelonkiem " był zawsze pełny ludzi i innych nacji. O tym, że był to jeden z najgłośniejszych słychać było już przy bramach, a trudno stamtąd dorzucić kapeluszem do "Jelonka”, nawet przy dobrym wietrze.
W środku, dom rozkoszy cielesnych, prezentował się okazale. Na dębowej lakierowanej podłodze leżały kolorowe dywany tkane przez prawdziwych mistrzów. Na ścianach w kolorze łososiowym, wisiały wielkie tkane różnokolorowymi nićmi arrasy, przedstawiały kobiety i mężczyzn w różnych pozach.
Pod sufitem wisiał wielki kryształowy żyrandol, który rozświetlał pomieszczenie tysiącami małych światełek walczących ze sobą o miejsce na ścianie. Na wprost od wejścia ustawiona była niewielka scena, z dwiema złotymi kolumnami po bokach i z jedwabną kurtyną w kolorze szkarłatu. Na scenie, przy dźwiękach lutni, powolutku rozbierała się młoda, ciemnowłosa piękność. Przygrywało jej dwóch minstreli siedzących z boku sceny. Na lewo od wejścia stał kontuar a za nim na kilku szklanych półkach stały rozmaite trunki. Za kontuarem stał też dobrze ubrany barman. Z prawej strony wejścia znajdowały się schody prowadzące na piętro i niewielka galeryjkę z widokiem na sale. Na galerii było kilka ładnych kobiet oglądających klientów. W środku sali stało wiele okrągłych gustownie wykonanych stolików, przy których siedzieli goście i "personel". Pod galeryjką stało kilka zasłoniętych kotarami alków, z których słychać było śmiechy kobiet. W całej sali unosił się zapach orientalnych kadzideł i drogich perfum.
Przy stoliku stojącym najbliżej sceny, siedziała kobieta i mężczyzna. Mężczyzna miał rękę na temblaku. Był dobrze ubrany. Kobieta była elfką, piękną jak każda elfka. Miała długie ciemne włosy i delikatne dłonie. Na stoliku stały dwie butelki dobrego, mocnego wina.
- Wiesz co Meana vel Maliental ? - powiedział mężczyzna nalewając wino do kieliszków.
- Prosiłam cię tyle razy Martin, żebyś mówił do mnie Mea - odparła elfka - więcej nie poproszę.
- Nie jestem dzisiaj w nastroju - dodał - mam ochotę się urżnąć.
- Nic nowego - odparła.
- Życie to jedno wielkie gówno - mówił Martin - a muchy nad tym gównem to nieszczęścia, które czyhają na właściciela.
Martin zerknął na dziewczynę na scenie.
- Napijmy się - Martin podniósł kieliszek - za wszystkie jaskółki świata.
- Dlaczego za jaskółki? - zapytała.
- Bo zżerają muchy - odparł uśmiechając się prawie niezauważalnie.
Dziewczyna na scenie odsłoniła właśnie "parkę" wdzięków. Podniosła się wrzawa na sali, zagłuszając grających minstreli.
- Tak jak mówiłem życie to gówno - powtórzył.
- Chyba trochę przesadzasz - powiedziała Mea.
- Co ty wiesz o życiu, o prawdziwym życiu - odparł - siedzisz sobie w ciepłym pokoiku. Masz co jeść, masz gdzie spać, a że czasami śpisz z kimś obok... taki zawód.
- Ja, wyobraź sobie żyje z dnia na dzień - ciągnął - nigdy nie wiem, co będę robił jutro. Może jutro będę jadł w porządnej karczmie, a może nie będę jadł. Może jutro zginie mój kolejny przyjaciel, a może nie.
Mężczyzna nalał wina.
- Coś się stało ? - zapytała Mea.
- Coś się stało - odparł - ale to długa historia.
- Mamy całą noc - powiedziała - potrafię też słuchać, wyobraź sobie.
- Jak chcesz - odparł - i tak zebrało mi się na gadanie.
- Opowiem ci od początku - powiedział Martin - ale najpierw się napijmy.
Oboje napili się wina.
- Zaczęło się od tego jak Kalif przyjechał do Midgaru

...Było słoneczne popołudnie. Ulice miasta były zatłoczone. Przy straganach rozstawionych tu i ówdzie tłoczyli się klienci. Smarkateria ganiała po całej ulicy wrzeszcząc ile sił w płucach.
Kalif szedł od strony wschodniej bramy, na plecach nosił dwie szable. Ubrany był jak zwykle w skórzaną kurtkę i spodnie ze skóry. Szedł, ale wcale mu się nie śpieszyło. Po lewej stronie ulicy zauważył szyld z wielką rybą na talerzu. Bez wahania skierował się w stronę karczmy.
Karczma nie była duża, ludzi też nie było wielu. Kalif usiadł przy ławie w rogu karczmy, zdjął szable i zawołał karczmarza.
- Kalif! - zawołał jeden z gości.
Łowca odwrócił się w stronę dochodzącego głosu. Zobaczył mężczyznę mizernej postury o czarnych włosach i zadziornym wąsiku, ale ubranego dość przyzwoicie.
- Martin? - zapytał zaskoczony.
- Ile to już wody przelało się w kanałach? - odparł pytaniem Martin.
- Cholernie dużo - odpowiedział.
- Masz rację.
- Siadaj - powiedział łowca - zapraszam cię do mojego stołu.
- Karczmarzu! - zawołał Kalif - daj no tu z antałek piwa i jakąś rybkę, jeśli łaska.
- Już się robi mój panie - odpowiedział karczmarz i pobiegł do kuchni.
Martin pozbierał swoje manele i przysiadł się do stołu. Po kilku chwilach karczmarz przyniósł antałek, dwa kufle i rybki.
Martin rozlał trunek po kuflach. Wznieśli toast.
- Za nasze spotkanie - powiedział Kalif.
- Za nasze spotkanie.
Wypili do dna. Potem oboje obtarli usta rękawami koszuli.
- Co cię sprowadza do mojego miasta? - zapytał Martin.
- Jestem tylko przejazdem - powiedział - długo tu nie zabawie.
- A zatem mów, co u ciebie - odparł - gdzie byłeś, co robiłeś…

Rozmawiali tak długo. Kalif opowiadał o swoich podróżach, Martin o swoich przygodach w mieście.
Martin był złodziejem i do tego niezłym, jeżeli wierzyć w jego opowieści, nie ma zamka, którego by nie otworzył. W międzyczasie śmiali się, jedli i pili. Ludzie przychodzili, siadali, jedli, pili i wychodzili.


cdn.

Ja mam bardzo dobry dojazd do pracy… (Wrocław)

No bo tak:
Z domu wyjeżdżam o 7:40 w zimie to jeszcze ciemno. Potem cisnę w kierunku Radomierzyc i to jest najlepszy kawałek trasy i zarazem ostatni, który można pokonać z prędkością powyżej 50 Km/h.
Potem wbijam się na Grota Roweckiego, tu drogowcy postanowili mi dopomóc i zablokowali cały przeciwny pas ruchu.
Jest bosko zwłaszcza jak jedzie przede mną koparka w zawrotnym tempie 10 km/h.
Dalej dojeżdżam do skrzyżowania z ulicą Parafialną, a tu kolejna niespodzianka drogowców, niestety ta nie specjalnie jest mi na rękę, bo zablokowali całą ulicę a na poboczu ułożyli płyty, po których jazda przypomina jazdę pociągiem po torowisku.
Jak na ironie utrudnienie kończy się przy torowisku, które przecina Grota Roweckiego i wracam na starą dobrą i maksymalnie dziurawą drogę, którą dojeżdżam do wiaduktu.
A za wiaduktem to już inna bajka, równiutki i nowiutki asfalcik. Można by tu śmiało cisnąć setką…
Ale się kur… nie da, bo właśnie tu zaczynają się korki. A jakby tego było mało, to z racji chyba nadwyżek budżetowych naszego miasta, dołożono sygnalizację świetlną, która spełnia rolę blokera. A jej główne zadanie to maksymalnie zniechęcić kierowców wjeżdżających do miasta.
Normalnie koszmar.
Ale nic to.
Na skrzyżowaniu z Armii Krajowej jestem o 8:00, pewnie ktoś pomyśli, że teraz to już mam z górki…
A gówno prawda, bo po skręcie w Armii Krajowej od razu natrafiam na korek (Tworzy się tu od czasu remontu na Hallera) i do Ślężnej jadę jakieś 5 min (normalnie to jakieś 20-30 sekund, chociaż nie wiadomo czy status słowa normalnie w tych okolicach nie powinien zaczynać się od 5 min. Nie wierzę w to co napisałem).
Standardowo dalej pojechałbym Aleją Wiśniową, ale standard opisałem wyżej w nawiasie i nie polecam.
Więc skręcam w Ślężą i cisnę do skrzyżowania z Kamienną.
Jak mam farta, to po czterech cyklach w końcu skręcam w Kamienną i na ruch na tej drodze nie mogę powiedzieć złego słowa, jedzie się konkretnie.
Teraz pewnie ktoś pomyśli, że mam z górki…
I będzie miał racje, bo potem skręcam w Drukarską, ale tylko na chwilę, bo zaraz po skręcie odbijam w lewo na drogę osiedlową i jadę nią do Wielkiej, w która skręcam, bez problemu i staje na światłach na skrzyżowaniu z Powstańców Śląskich. Jest 8:15.
Potem do Hirszfelda, potem Zaporowska, a potem skrzyżowanie z Grabiszyńską i tu niestety co najmniej trzy cykle czekam.
Od Szpitalnej korek przez Tęczową do samego placu Orląt Lwowskich. Ale tu jest zawsze o tej godzinie więc przywykłem.
Na Braniborskiej jestem o 8:35, a potem to już mam naprawdę z górki, bo jadę kilometr, potem skręcam na firmowy parking i o 8:40 jestem w robocie.

Godzina w aucie, przejechałem 13 Km, średnią można łatwo sobie przeliczyć.

Boże błogosław ZDiK

ps. poniżej mapka, jak by ktoś chciał bardziej optycznie.


Wyświetl większą mapę


17 listopada 2008

Druga połówka z Ubuntu


Kilka dni temu XP przestał współpracować z moim laptopem, za cholerę nie chce wystartować system. Mnie jakoś specjalnie to nie przytłacza, bo mam tam również Ubuntu, który zadomowił się już tam na stałe i śmiga, aż miło patrzeć.

Ale moja żona bardziej wolała surfować po necie (czytaj: surfować po naszej klasie) pod XP.
W obecnej sytuacji pojawiło się światełko w tunelu, może uda się żonkę przekabacić.
Postarałem się żeby system wyglądał podobnie do windows’ów i zobaczymy co z tego wyniknie.

Ja jestem pełen nadziei, a czas pokaże jak będzie…

Dowcip z górnej półki (2)

Policjanci usiłują wyciągnąć z kałuży pijanego marynarza. Ten ich odpycha i woła:
- Ratujcie najpierw kobiety i dzieci!

Tapeta na nowy tydzień (47)

Rozdzielczość: 1280x800

14 listopada 2008

Dowcip z górnej półki (1)


Od czasu, jak spróbowałam nowego "Dove", moja skóra odmłodniała, stała się delikatna, przyjemna w dotyku - taka aksamitna wręcz. Zmarszczki się zmniejszyły a rysy wygładziły. Poczułam się młodsza i piękniejsza. Przybyło mi nowych sił. Aż sama się zdziwiłam! Chociaż w smaku - mydło jak mydło...

Tapeta na nowy tydzień (46)


Rozdzielczość: 1280x800

Touchpad skonfigurowany

No i w końcu udało się zainstalować gsynaptica i skonfigurować touchpada w Samsungu R510.
A wszystko dzięki poradom, które znalazłem na stronie https://help.ubuntu.com/community/SynapticsTouchpad#shmconfig

Jeszcze tylko muszę coś wykombinować z rozjaśnianiem i przyciemnianiem LCD i normalnie wszystko będzie hulało aż miło. Ubuntu prawie wygrał.

13 listopada 2008

Nowy Pulpit


Oto mój nowy pulpit, trochę powróciłem do korzeni, bo systemowa tapeta ma w sobie to COŚ (i ten brąz, no cudo). Do tego kawowy GTK, kilka bajerów i jest całkiem przyjemnie. No i nowa czcionka jest piękna, a nazywa się Liberation Sans. Jeszcze tylko ikony zmienię na jakieś takie bardziejsze i bedzie.

6 listopada 2008

Do Budy !!!


Z moją dwuletnią córką Zosią byliśmy ostatnio w kościele, tak się akurat składa, że przy kościele jest plac zabaw dla dzieci. No i jakoś tak w połowie mszy zabrałem Zośkę i Bartka (kuzyn Zosi) na plac zabaw.

Bartek pobiegł jak czort bujać się na słoniu (taki słoń na sprężynie z resorów chyba), a ja z Zosią szliśmy powoli na huśtawki. Przechodząc koło Bartka, Zosia powiedziała, że idziemy się huśtać.
W jednej chwili Bartek zeskoczył ze słonika jak żbik i pobiegł na huśtawkę.
Zosia wyraźnie podenerwowana zaczęła biec za nim, ale z racji tego, że Bartek jest o rok starszy, nie udało jej się go dogonić i w efekcie Bartek szybciej usiadł na huśtawce.
Córka podeszła do niego, wyciągnęła rękę i wskazując w bliżej nie określonym kierunku, krzyknęła: „DO BUDY !!!”

Mnie zatkało i zrobiłem się pewnie czerwony jak burak, bo na placu zabaw było pełno innych dzieci z rodzicami, a córka cicho nie krzyczy.


5 listopada 2008

Aktualny pulpit w Ubuntu

Tak właśnie wygląda mój aktualny pulpit w Ubuntu:


Gtk: DarkerIce
Tapeta: z zieloną antonówką
Ikony: Black-White_2 style
Programy: Screenlets, AVN,

Ubuntu na moim laptopie i brak wifi

Pare dni temu zainstalowałem Ubuntu 8.10 na moim Laptopie Samsung R510. Instalacja poszła bez problemu, ale miałem problem z połączeniem wifi, Ubuntu nie widział sieci.
Trochę pogrzebałem w necie, głównie na forum.ubuntu.pl i tam znalazłem kilka rozwiązań, wypróbowałem prawie wszystkie i jedno z nich zadziałało, mam wifi na lapku.

Oto ten sposób, zostawiam dla potomnych:

Wifi Atheros AR5007EG instalacja w Ubuntu 8.10 by frklin

Wreszcie koniec z kompilacją Madwifi i 'kochanymi' sterownikami z Windows. Opisany poniżej sposób u mnie działa, podaję wynik lspci:
Kod:
frklin@forum:~$ lspci | grep "Wireless"
05:00.0 Ethernet controller: Atheros Communications Inc. AR242x 802.11abg Wireless PCI Express Adapter (rev 01)
1 - W System → Administracja → Sterowniki wyłączamy "Support for Atheros 802.11 wireless LAN cards."
2
- Restart kompa.
3
- Instalujemy potrzebne pakiety:
Kod:
sudo apt-get install linux-backports-modules-intrepid-generic inux-backports-modules-`uname -r`
4 - Dodajemy moduł do kernela
Kod:
sudo modprobe ath5k
5 - Kolejny restart.
6
- Cieszymy się mobilnością

U mnie sposób zadziałał na świeżej instalce.

Pierwszy post

Wypadało by coś mądrego napisać, jako że to pierwszy post.
Tak się akurat składa, że dzisiaj znane są już wyniki wyborów w USA i wygrał Obama, pewnie dlatego w radiu nie mówi się o niczym innym.
Jadąc do pracy rozbawił mnie jeden żart z kategorii "na bieżąco"

- Ile jaj ma nowy prezydent USA??
- Obama.

No i wczoraj w gazecie przeczytałem, że budowa Sky Tower została zatrzymane, trochę głupio, bo to miała być nowa wizytówka Wrocławia.
Ale nic to poczekamy, zobaczymy.